Warning: file_get_contents(http://hydra17.nazwa.pl/linker/paczki/brevi.to-izrael.lezajsk.pl.txt): Failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/server350749/ftp/paka.php on line 5

Warning: Undefined array key 1 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 13

Warning: Undefined array key 2 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 14

Warning: Undefined array key 3 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 15

Warning: Undefined array key 4 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 16

Warning: Undefined array key 5 in /home/server350749/ftp/paka.php on line 17
spięta.

Amy i Mikey zachowywali się grzecznie w czasie podróży, ale

Dalej otoczyła ich grupka naćpanych chłopców. Jeden z nich był nawet na tyle odważny, żeby rzucić w kierunku Sayre kilka sprośności. Ale na widok miny Becka zawadiackość i lubieżny uśmiech narkomana zniknęły. Chłopak pospiesznie oddalił się w kierunku grupki kolegów. Sklepy i galerie na Royal Street były w większości ekskluzywne. Można w nich było kupić antyki z Europy, klejnoty rodowe, obrazy i rzeźby, które zaspokoiłyby apetyt najbardziej wymagających kolekcjonerów. Jeden ze sklepów sprzedawał pamiątki, lecz wystawione tam towary były niewiele lepsze od tandety dostępnej w budkach z podkoszulkami na Bourbon Street. Przeszli obok tego sklepu, gdy nagle Beck się zatrzymał, cofnął i zniknął wewnątrz. - Zaraz wrócę - rzucił przez ramię. Sayre podeszła do wystawy i zaczęła przyglądać się okolicznościowym maskom ozdobionym fałszywymi klejnotami, cekinami, koronkami i pysznymi piórami. Niektóre z nich były dzikie i groźne, inne niezwykle piękne. Beck wyszedł ze sklepu, niosąc w dłoni sznur białych perełek nawlekanych na przemian z mniejszymi koralikami w kolorze metalicznej zieleni, złota i purpury. - Twoja sukienka jest wspaniała, ale przypomina mi o pogrzebie. Pomyślałem, że to może pomóc. - Włożył perły na szyję Sayre, po czym podniósł jej włosy i poprawił tak, aby podkreślały linię dekoltu. - Proszę. Znacznie lepiej. - Zazwyczaj mężczyzna nie ofiaruje kobiecie paciorków, zanim ta na nie zasłuży. Beck dotknął koniuszkami palców spoczywające na jej piersi korale, a potem powoli opuścił dłonie. - Dzień się jeszcze nie skończył - powiedział. Patrzyli na siebie bez słowa, dopóki nie rozdzieliła ich rozbawiona grupka ludzi, mijająca ich na wąskim chodniku. Beck pierwszy ruszył w dalszą drogę. Sayre nigdy nie znalazłaby miejsca, do którego ją zaprowadził. Nie udałoby się to nikomu, kto chociaż raz tam nie zawitał. Boczna uliczka, przy której mieściła się restauracja, była po prostu alejką z kanałem ściekowym przechodzącym przez sam jej środek. Nigdzie nie było znaku sygnalizującego, że gdzieś tutaj znajduje się lokal publiczny. Beck zatrzymał się przed porośniętą bluszczem żelazną bramą i wsunął dłoń pomiędzy liście, naciskając dzwonek. Z ukrytego głośnika dobiegło ich pytające: - Qui? - Beck Merchant. Brama ustąpiła z głośnym szczęknięciem. Beck wprowadził Sayre do środka i pieczołowicie zamknął za sobą bramę. Minęli wąski korytarz, otwierający się na podwórze, otoczone ścianami ceglanych budynków, porośniętymi mchem. Na środku rósł zielony dąb z zawieszonymi na jego gałęziach paprociami o rozmiarach volkswagenów. Spod gargantuicznych filodendronów i słoniowych uszu wyglądały kwitnące rośliny. Po ścianie przylegającego do podwórza budynku wspinał się pokręcony pień wisterii, porośnięty gęsto listowiem, sięgając dachu. Beck pokierował Sayre na górę. Zauroczona, podążyła za nim krętymi schodami, które wiodły ku balkonowi z żelazną balustradą zdobioną w przeróżne figury geometryczne. Wiatraki na suficie pracowały pełną parą, powodując migotanie płomieni w przymocowanych do ścian lampach sztormowych. Wzdłuż balustrady, w poustawianych równo doniczkach z chińskiej porcelany rosły krzewy hibiskusa. Jaskrawe kwiaty były niemal tak soczystego koloru, jak parasolki i niemal równie duże. Przywitał ich wytworny mężczyzna w smokingu. Chwycił dłonie Becka i ścisnął je pomiędzy swoimi. Przemówił po francusku, bardzo szybko, ale Sayre zrozumiała wystarczająco dużo, aby się dowiedzieć, że ów człowiek niezmiernie się cieszy z wizyty Becka. Beck przedstawił Sayre.
Nie, była wobec niego trochę niesprawiedliwa. Przecież od samego początku uprzedzał ją o konieczności posiadania jakiegoś eleganckiego stroju.
spostrzegł. - Dostrzegamy potrzebę dłuższych i bardziej szczegółowych szkoleń, zanim nowi pracownicy będą mogli podjąć pracę w hali. Poza tym, przyszedł już czas na podwyżki, natomiast narzekanie napełnia mnie odrazą. Pamiętam czasy, gdy ludzie daliby sobie rękę uciąć za możliwość pracy. Zanim zostałem szefem tego przedsiębiorstwa, byłem jednym z was. Nie zapominajcie, że sam pracowałem i pociłem się tam, gdzie teraz stoicie, i wiem wszystko o upale, pyle i niebezpieczeństwach. - Huff podwinął rękawy i wyciągnął nagie ramiona, pokazując je zgromadzonym. - Te blizny przypominają mi co dzień, jak niebezpieczna jest praca w odlewni. - Poprawił koszulę i zmienił nieco ton. - Jestem również rozsądny i gotów was wysłuchać. Przygotujecie listę rzeczy, które chcielibyście zobaczyć w fabryce, a my przyjrzymy się im tutaj z kierownictwem. Ale - przerwał, żeby podkreślić znaczenie następnych słów - jeśli którykolwiek z was zgadza się z tą bandą awanturników na zewnątrz, proszę bardzo, dołączcie się do nich. Słyszycie mnie? Idźcie! Szybko! Jeśli ta robota wam nie odpowiada, wiecie, gdzie są drzwi. Pamiętajcie jednak, że jeśli dołączycie do ich grupy, nigdy już nie zatrudnię ani was, ani członków waszej rodziny i będziecie mieli we mnie wroga na całe życie - przerwał, pozwalając tym słowom zapaść w ich umysłach. - Pomyślcie o tym. No dobrze, zmarnowaliśmy już wystarczająco dużo czasu produkcyjnego, Wracajcie do pracy. Wyłączył mikrofon i odwrócił się w stronę swoich towarzyszy. - To powinno rozwiązać sprawę bojkotu - powiedział Chris. - Nie zdziwię się, jeśli na tym zakończy się u nas sprawa związków zawodowych. Nie będą mieli teraz wystarczająco dużo odwagi, żeby namawiać ludzi do założenia jednego z nich w fabryce. Huff nie podzielał optymizmu Chrisa. - Co o tym sądzisz, Fred? - spytał. Widać było, że brygadzista poczuł się niepewnie, znalazłszy się w centrum uwagi. Przestąpił z nogi na nogę. - Em... jestem pewien, że twoja przemowa wywarła wrażenie, Huff, ale to jest zmiana Billy'ego. Ci ludzie widzieli, jak się wykrwawiał, i słyszeli jego wrzaski. Wypadek wciąż jest dość świeżym wspomnieniem. Wiem, że robisz bardzo dużo dla rodziny Paulika. Chociażby dzisiaj słyszałem o wizycie Becka w szpitalu. Alicia powiedziała... - Beck pojechał go odwiedzić? - spytał Chris. - Tak zrozumiałem z tego, co mówiła Alicia - odparł Fred, rzucając mu niepewne spojrzenie. - Zadzwoniła kilka godzin temu, powiedziała, że Beck przyszedł do szpitala i wręczył im czek na sporą sumkę. Huff spojrzał na Chrisa, który wzruszeniem ramion dał do zrozumienia, że nic o tym nie wiedział. - Co chciałeś powiedzieć, zanim Chris ci przerwał? - spytał Huff. - Chodziło o to, że robotnicy ze zmiany Billy'ego nie zapomną tak szybko, co mu się przytrafiło. Ich wspomnienia wprawdzie nieco zbladły, ale dziś na dole znalazły się rzeczy przypominające o wypadku. - Jak na przykład? - Jak żółta wstążka przywiązana do szafki Billy'ego, jego imię namalowane na podajniku. Ktoś próbuje przypominać ludziom o wypadku, wywołując gniew i niezadowolenie. - Kto? - Jeszcze nie wiem. Gdy tylko podchodzę do grupy robotników, rozmowy zazwyczaj się urywają. - Znajdź mi natychmiast człowieka, który jest za to odpowiedzialny. - Staram się.
- A czy pan jest czyimkolwiek przyjacielem? - jeszcze raz bardzo grzecznie zapytał Mały Książę.
- Nie mam wyjścia. Ty nie umiałbyś się nim zająć, nawet z pomocą przyjaciółki.
- Posłuchaj, naprawdę powinniśmy spokojnie porozma¬wiać. Zostań na noc w hotelu, dobrze? Ja zapłacę.


- Czasem niektórzy dorośli zachowują się dziwniej niż małe dzieci i tłuką lustra, które ukazują ich brzydotę...
Odwróciła ku niemu głowę, i to był błąd. W jego oczach ujrzała zdumiewająco żarliwą prośbę. Zawahała się.
Nie mogła zasnąć. Wstała, ubrała się, wsiadła do roz¬klekotanej furgonetki, która od lat służyła zespołowi Douga, i udała się do najbliższej stacji benzynowej, odległej o go¬dzinę jazdy. Przerzuciła kolorowe magazyny na stojaku i znalazła to, czego szukała. W jednym z tygodników wid¬niało zdjęcie Marka, który podnosił do góry roześmianego Henry'ego. Obaj wyglądali na bardzo szczęśliwych.
Beck znał Chrisa wystarczająco dobrze, by się zorientować, że jego nonszalancja jest udawana. Pocił się zbyt obficie. - Huff odpokutuje za to, co zrobił mojemu ojcu. Ty uczyłeś się od niego i trzeba przyznać, że wyszkolił cię znakomicie, ponieważ uczeń przerósł mistrza w swojej deprawacji. Zabiłeś własnego brata i za to zostaniesz ukarany, Chris. Spojrzenie Chrisa powędrowało za plecy Becka. - Najwyższy czas, żebyś się do nas przyłączył, Huff. Beck odwrócił się powoli, żeby spojrzeć w oczy człowiekowi, który, niemal od kiedy pamiętał, był jego wrogiem. Przez te wszystkie lata, gdy postanowienie Becka słabło, wystarczyło, by sobie przypomniał, że nigdy nie było mu dane pożegnać się z ojcem. Ani matka, ani on nie mogli go nawet zobaczyć w trumnie. Byłby to zbyt makabryczny widok, powiedział jej dyrektor zakładu pogrzebowego. Z powodu chciwości Huffa matka Becka owdowiała, on został osierocony, a jego tata pocięty na kawałki. Beck spoglądał teraz na swojego wroga, a wrogość buzowała w nim, śmiertelna i gorąca niczym lawa w wulkanie. - Ucięliśmy sobie z Beckiem bardzo interesującą pogawędkę - powiedział Chris. - Słyszałem. Najwyraźniej rzeczywiście tak było. Twarz Huffa była zaczerwieniona, oczy płonęły jak dwa węgle. W ręku przyciśniętym sztywno do boku, trzymał pistolet. Jego głos brzmiał niczym zgrzyt stali o osełkę. - Słyszałem - powtórzył, unosząc ramię z pistoletem wymierzając go prosto przed siebie. Beck podniósł obie dłonie w geście obronnym. - Huff, nie! Ale stary pociągnął już za spust. W przestrzennej hali strzał zabrzmiał niczym salwa armatnia. Dźwięk odbijał się od ścian echem przez kilka dobrych sekund, a potem Beck usłyszał inny odgłos okropny łomot. Pracujący podajnik. Huff opuścił broń która wypadła mu z ręki, lądując na betonowej podłodze. Odepchnął Becka i wydając przeraźliwy jęk, przebiegł obok niego. Beck odwrócił się w samą porę, aby zobaczył jak Chris osuwa się na ziemię obok maszyny, z kawałkiem metalu w szyi. Z rany lała się krew. Huff opadł ciężko na kolana przy synu i przycisnął dłonie do jego szyi. Chris wpatrywał się w ojca z bezgranicznym zdumieniem. Jego twarz bielała z każdą sekundą. Beck ściągnął przez głowę koszulę, zwinął w kłębek, odepchnął oszalałe dłonie Huffa od rany i próbował nadaremnie zatamować fontannę krwi. Tuż za nim pojawiła się Sayre. - O mój Boże! - Zadzwoń po pogotowie - rzucił Beck. Poczuł, że odpina telefon komórkowy z jego paska. Huff chwycił głowę Chrisa w swoje dłonie i potrząsał nią gwałtownie. - Dlaczego to zrobiłeś?! Kazałeś zamordować Danny'ego? Dlaczego, synu? Dlaczego?! - Strzeliłeś do mnie? - Z gardła Chrisa wydobył się okropny gulgoczący glos. Z jego ust wystrzeliła krew, opryskując twarz ojca. - Powiedziałeś, że trzeba powstrzymać Danny'ego, Huff. Powiedziałeś... żebym się tym zajął. Huff odrzucił głowę do tyłu i zawył jak śmiertelnie ranne zwierzę. Przyciągnął Chrisa do siebie i przytulił jego głowę do piersi, trzymając mocno w ramionach, jakby chciał go ochronić przed całym światem. - Danny był twoim bratem. Twoim bratem - płakał oddychając spazmatycznie i kiwając się w przód i w tył. Bezwładne ramiona Chrisa uderzały o chropowatą podłogę. - Jak mogłeś zrobić coś takiego, synu? Jak mogłeś?
I znowu uśmiechnęła się tak promiennie, że Markowi odjęło mowę.
Mark przybladł.

Otworzyła jej pani Hillcrest.

Skąd się wziąłeś?! Słowa te wypowiedział, a właściwie wykrzyczał (zapewne z powodu przyzwyczajenia do hałasu)
Ochmistrzyni zaprowadziła Tammy do pokoju dziecin¬nego. Henry potulnie przyjął zmianę miejsca, tak zresztą jak potulnie przyjmował wszystko. Z jednej strony było wy-godnie mieć takie grzeczne dziecko, które nie grymasiło, nie płakało - bo wiedziało z doświadczenia, że to nic nie da. Z drugiej strony ta nienaturalna grzeczność niezmiernie niepokoiła Tammy. Zdrowy dziesięciomiesięczny malec po¬winien domagać się uwagi! I to głośno!
Pewnie po to, by przypieczętować układ, tłumaczyła so¬bie w duchu Tammy. Tak, na pewno po to.

Co teraz?

gdyby chciała ją przed czymś uchronić. Nie miał pojęcia, co to wszystko znaczy.
było na randce?
. Właścicielka Agencji Pośrednictwa Pracy Trent chrząknęła

- Oczywiście. Inaczej zawołasz tych osiłków, a oni wywloką mnie stąd za kołnierz, przez co pogwałcą prawo mię¬dzynarodowe. Nie mogę do tego dopuścić. Jestem zdany na twoją łaskę i niełaskę. - Posłał jej rozbrajający uśmiech. Tammy cofnęła się o krok.

Clemency, niepewna, jak przyjąć te słowa, spojrzała na niego niezdecydowanie. Jednak, ku jej uldze, uśmiechał się.
R S
premię, jaką od niego otrzyma, na zakup nowego. Słyszał niedawno, jak Christine